ZAINSPIRUJ SIĘ
Etat? Nie, dziękuję. Jak odnaleźć swoją drogę?
- Tatiana Andrzejczak
- 11 kwietnia 2016
- 11 MIN. CZYTANIA
W zeszłym roku trafiło mnie „koralikowanie” i to trafiło mnie w sensie dosłownym :). Pracowałam jako instruktorka plastyki w domu kultury, w moim mieście, nie zarabiając oczywiście kokosów. Jednak, ponieważ moje zlecenia zajmowały mi tylko popołudnia, i to nie każde popołudnie, postanowiłam wziąć dodatkową pracę, która być może miałaby się przekształcić w moje stałe zajęcie. Tak trafiłam na Roberta i jego rozwijającą się firmę w branży tworzenia biżuterii artystycznej. Pomyślałam, że skoro pracuję z dziećmi prowadząc warsztaty plastyczne, to nic nie stoi na przeszkodzie, żebym rozwinęła swoje zdolności manualne i zaczęła robić biżuterię, w dodatku artystyczną.
Podejmij wyzwanie! Nawet jeśli nie do końca ci ono pasuje
Firma Roberta mieściła się w jego domu z ogrodem, jakieś dwanaście kilometrów od mojego miejsca zamieszkania, w pobliskiej wiosce. No, rzut beretem – za górą, bez rzeki 😉 – w każdym razie blisko, a ja przecież właśnie zrobiłam prawo jazdy, więc bez problemów mogłam dojeżdżać do pracy. Mój mąż pracując w domu nie potrzebuje na co dzień auta. No po prostu idealna sytuacja i praca sama wpadła mi w ręce 🙂
Zacznę wreszcie regularnie rano wstawać, dziecko będzie punktualnie w przedszkolu, no i zarobię na nasze wakacje nad morzem! Super. Podjęłam się tego zadania, myśląc, że może nawet z czasem zapewni mi stały dochód i stałą pracę. Same plusy, a minusy były do przyjęcia i do przeskoczenia. Tak mi się wtedy zdawało.
Koralikowanie też było po coś
Być może koralikowanie, bo do tego sprowadzała się moja praca – siedziałam w zimnej kanciapie i nawlekałam koraliki, oddzielałam naturalne, oszlifowane już kamyki, wybierając mixy kolorów i wzorów… – było jednak po coś. Miało mnie czegoś nauczyć i pokazać mi, że nie zawsze trafiamy na sytuację, w której nasza twórcza natura może się wyrazić? Bardzo starałam się tłumaczyć sobie sens i powód, dla którego przydarzyła mi się ta praca. I bardzo starałam się dostosować.
To, czyli dogrzewana kanciapa, oczywiście była przejściowa sytuacja jak zapowiadał mój pracodawca. Wykańczał właśnie piękny budynek z unijnej dotacji, w którym docelowo miała się mieścić cała firma, sklep, miejsce do prowadzenia warsztatów i oczywiście moje stanowisko. Muszę tylko nabrać wprawy w przewlekaniu koralików, w przyklejaniu pypciów, czyli zawieszek i w wyłączaniu mózgu, bo zbędny :P. Łatwizna, przyzwyczaję się jakoś! Wszystko razem, to były równie pasjonujące i wciągające działania…
Mózg jak koralik i narastająca panika
Po dwóch tygodniach myślałam, że oszaleję, a mój mózg zamieni się w koralik… Zaproponowałam więc przyszłościowo, że chętnie zajmę się czymś jeszcze w ramach pracy, jakąś promocją firmy, prowadzeniem sklepu internetowego, byle tylko nie siedzieć ośmiu godzin w zgiętej pozycji i nie nawlekać koralika za koralikiem, a w każdym razie nie tylko. Czułam, że płynące godziny i minuty zaczynają przyjmować krystaliczną postać nizanych kamyczków, koraliczków etc.
Ogarniała mnie panika, na myśl, że miałabym robić to w ramach etatu, dzień w dzień. To było dla mnie absolutne szaleństwo, no ale potrzebowałam pieniędzy, a facet był przecież miły. Prowadził firmę wspólnie z żoną, co też dobrze mnie nastrajało, że to rodzinny interes, więc będą dbali o pracowników. Mała firma, jest przecież lepsza od większej, w której ludzi traktuje się jednak bezosobowo – pocieszałam samą siebie. Poza tym znaliśmy się w naszej małej, lokalnej społeczności, szef wiedział, że mam małe dziecko i mogę czasem potrzebować niezapowiedzianego wolnego.
Jednak moje pytania o możliwości dalszego rozwoju w kierunkach, które by mnie interesowały, zbył dość obcesowo.
Powiedział, że nie można tak od razu awansować. Nie miałam na myśli „tak od razu”, chciałam przemęczyć się ze trzy miesiące tylko koralikując, ale znam siebie na tyle, żeby wiedzieć, że dłużej nie dałabym rady wykonując tak odtwórcze i mechaniczne zajęcie. Wierzcie mi, że w klejeniu pięciuset zawieszek do kamyczków, naprawdę nie ma miejsca na jakikolwiek twórczy akt. A jeśli moja inwencja miała się ograniczać do tworzenia mixów kolorystycznych w zestawach po 20 rzemyków z tymiż kamykami, to…
Zaczynałam się naprawdę niepokoić i poważnie zastanawiać nad tym czy dam radę na tyle się wyłączyć i sprowadzić do roli wyrobnika, żeby to wytrzymać. Wiedziałam, że to praktycznie niemożliwe. Nie jestem typem człowieka, któremu wystarcza segregowanie, nawlekanie i przekładanie z miejsca na miejsce, nawet jeśli przy tym uczy się cierpliwości i klejenia na gorąco.
Kto jak kto – ja się nie poddam!
Oczywiście, jak tylko zaczęłam dojeżdżać codziennie do pracy te dwanaście kilometrów, a potem pędzić po dziecko do przedszkola i na moje stałe zajęcia w Centrum Kultury, okazało się, że popsuł się nam samochód i wylądował w warsztacie na dwa tygodnie. Ale przecież nie zrezygnuję z tego powodu z dopiero co podjętej pracy – nie ja! Zaparłam się, wsiadłam na rower i co rano – w marcu, przez góry, w przymrozki – jeździłam te piętnaście kilometrów (okrężną drogą, żeby nie jechać główną szosą, gdzie samochody nie zwracały uwagi na rowerzystów). Potem wracałam do domu ścieżką między górami, bo to była krótsza droga powrotna i w locie chwytałam bułkę, żeby zaraz pędzić na moje warsztaty.
Mąż przejął odbieranie synka z przedszkola, więc jakoś dawaliśmy na razie radę. Kto jak kto, ale ja się nie poddam tak łatwo, nawet jeżeli praca nie daje mi jeszcze satysfakcji. W tamtym momencie liczyły się dla mnie przede wszystkim dodatkowe pieniądze z koralikowania, które skrupulatnie odkładałam na nasze wakacje nad morzem.
Cały czas nie mogłam wyobrazić sobie porzucenia moich warsztatów z dzieciakami na rzecz ośmiogodzinnego wyrobniczego koralikowania. Zdawałam sobie jednak sprawę, że niedługo będę musiała podjąć decyzję. Szef oczekiwał ode mnie deklaracji czy podejmę się tej pracy w ramach etatu, ponieważ on musiał zgodnie z warunkami dotacji, zapewnić pełen etat dla jednej osoby w firmie.
Ośli upór szefa – nie będzie mi pracownik decydował co chce robić
Zaczynałam się łamać… Widziałam u niego ośli upór, że mam piąć się mozolnie po szczebelkach karierki w jego firmie, że wcale nie zamierza wykorzystać moich innych talentów – choćby talentu do pisania, żebym tworzyła treści na stronę internetową czy zajęła się promocją firmy tak lokalnie, jak i globalnie, do czego przecież byłam świetnie przygotowana. Nie zamierzał spojrzeć na tę sprawę z mojej strony, a jedynie z góry, ze szczytu swoich założeń i planów rozwoju firmy. Facet zwyczajnie potrzebował wyrobnika, kogoś, kto na akord będzie kleił pypcie i nizał koraliki. To zaczynało być oczywiste i włączało u mnie automatyczny wsteczny, nawet w rowerze ;).
Na rzucenie pracy zawsze jest czas
Wtedy, gdy już prawie byłam przekonana, że rzucam tę robotę, że zwyczajnie nie dam rady i zamienię się w koralik z mózgiem wielkości orzecha laskowego zamkniętym w ciasnej oszlifowanej przestrzeni, niechby to nawet był kryształ górski czy nefryt! Wszystko mi jedno, nie dam rady tak funkcjonować!
I wtedy właśnie zadzwoniłam do koleżanki, która jest nauczycielką i bardzo pragmatyczną osobą. Wylałam swoje wszystkie obawy i zniechęcenie w rozmowie z nią i zamiast pokrzepiającego „poklepania po plecach” i potwierdzenia moich przeczuć, usłyszałam od niej, że: – Wszystko jest po coś. Spróbuj tak na to spojrzeć. Ta praca też jest po coś. Może ci się teraz wydawać beznadziejna, ale jednak z jakiegoś powodu przyszła do ciebie, a ty się jej podjęłaś. Wiesz co? Na rzucenie pracy zawsze jest czas. Może przegryź się z tym tematem i nie decyduj pochopnie? Może całe to koralikowanie jest ci do czegoś potrzebne?
Znów jestem wolnym człowiekiem
Hmmm…? Mnie się wydawało, że już się przegryzłam, że moja decyzja wcale nie jest pochopna, ale zawahałam się po tej rozmowie i zaczęłam jeszcze raz przeglądać w myślach wszystkie „za i przeciw”. Głównym „za” na tamten moment było zarobienie na wakacje. W końcu – kiedy w ten sposób podeszłam do koralikowania, że jest dla mnie tylko tymczasowym zajęciem, że wcale nie muszę rzucać moich warsztatów i mogę potraktować to teraz jako dodatkową pracę i dodatkowy dochód – odetchnęłam z ulgą.
Powiedziałam szefowi, że nie widzę się na stałe przy takim odtwórczym zajęciu, że nie chciał, choć mu proponowałam, wykorzystać mojego potencjału w innych dziedzinach w firmie, i że w związku z tym pracuję u niego tylko do czerwca. Uff – poczułam się znowu wolnym człowiekiem i wreszcie odetchnęłam pełną piersią. On również spojrzał na mnie jakoś inaczej, jak na osobę pewną własnych przekonań i decyzji.
Po tym miesiącu prób dostosowania się, przewartościowania swoich priorytetów i przyklejenia sobie wymuszonego uśmiechu, że „jakoś to będzie”, poczułam się znowu sobą, kobietą od której zależy jej życie! Wyszłam z roli wyrobnika i nadałam całej sytuacji rys tymczasowości i narzuciłam własne zasady. Poczułam się znowu Panią Swojego Czasu, kobietą, która sama o nim decyduje. Owszem teraz poświęcałam czas na koralikowanie w imię wyższej wartości, ale nie byłam już tym zdeterminowana!
Masz wpływ – zmiana zależy od ciebie!
Na pewno więc koralikowanie było po coś! Dzięki niemu zobaczyłam jak pracują ludzie w różnych mniejszych i większych firmach, jak zamieniają się w wyrobników, jak często sami rozmieniają na drobne swój talent godząc się na pracę poniżej swoich kwalifikacji lub przyjmując automatyczne założenia, że nic nie mogą zmienić, na nic nie mają wpływu. To nieprawda! Przekonałam się o tym po raz kolejny, że tylko ode mnie zależy na co się zgodzę, co uznam za niemożliwe, a co będę chciała zmienić i mieć na to wpływ.
I przekonałam się też, że czasem praca poniżej kwalifikacji nie jest żadną ujmą na honorze, ale zwyczajnie koniecznością.
Że w rejonie, w którym mieszkam, gdzie większość kobiet, to albo kelnerki, albo nauczycielki, sprzątaczki, sprzedawczynie lub bezrobotne narzekaczki, moja praca i mój zawód jest luksusem, choć jednak freelance w moim miasteczku ciągle jeszcze jest jak kosmita na plaży w centrum kurortu ;).
Jednak wyzwania, które sama sobie stawiam, działania, z którymi sama postanawiam się zmierzyć, są dla mnie o wiele cenniejsze niż praca, którą miałby narzucać mi jakiś szef. I nawet jeśli dopiero przecieram ścieżki swojej freelancerskiej kariery, jeśli ciągle jeszcze moje dochody pozostają daleko w tyle, za dochodami męża, to jednak wolność wyboru jest dla mnie bezcenna!
Bezcenna wolność wyboru i zawodowych przekonań
Ta wolność, która sprawia, że wykonując pracę w domu, pisząc na zamówienie na strony internetowe czy – jak teraz artykuły własne – sama określam na jakich warunkach. Ta wolność, dzięki której za chwilę odstawię komputer i pójdę bawić się z dzieckiem, ponieważ nie wybrałam wygodnej comiesięcznej pensyjki spływającej na konto w zamian za sprzedawanie swojego dnia i swojego życia.
Nie wybrałam koralikowania ani żadnej innej formy „zgięcia w pół”, by dogodzić jakimś szefom, którzy miewają humory i niepisane prawo wylewania ich na mnie, swojego pracownika. Nie jestem niczyim pracownikiem.
Wybrałam niepewną drogę freelancera i tylko ode mnie zależy dokąd mnie ona zaprowadzi. Wybrałam jednak też zawodową wolność przekonań, która daje mi możliwości zmierzenia się z wyzwaniami, jakie sama sobie definiuję i podejścia do nich po swojemu. Moja praca nie daje mi jeszcze wolności finansowej, ale zaczynam metodycznie zmierzać w kierunku usystematyzowania swoich zleceń i ukierunkowania swojego talentu pisarskiego w ten sposób, żeby przynosił mi nie tylko osobistą satysfakcję 🙂